Wigilie
i Gwiazdki
Pamiętam ich wiele, bo
pamiętam prezenty. Nie chronologicznie, ale wszystkie tak samo
ekscytujące. Fajnie było być dzieciakiem czekającym na gwiazdkę.
Nastrój rósł przez cały miesiąc. U nas w domu w zasadzie nie
obchodziło się Mikołajka, raczej wyniosłam to ze szkoły. Na
szóstego grudnia dzieciaki losowały losy z nazwiskami i nawzajem
robiły sobie prezenty. Jakkolwiek nie byłoby to liberalne dla
dorosłych, to dla dzieci było stresujące. Wtedy było wiele
biedniejszych dzieci i cała impreza potrafiła stać się sztuczna,
gdy obdarowującemu i obdarowanemu było nie w smak... Dzieciaki
inaczej to widzą, i wzniosła idea staje się dla niektórych
okrutna. Na dodatek i tak nie było z czym zaszaleć, czasem rozeszło
się nawet o lepsze słodycze. My z Pawłem czekaliśmy na Wigilię,
gwiazdkę i Gwiazdora. Mikołaj to jakiś mało ważny dla nas był.
Gwiazdor to był ktoś na poważnie. Na długo przed świętami
pisaliśmy listy do Gwiazdora. Kolorowe, szczegółowe i konkretne.
Potem wkładaliśmy je za obrazek na korytarzu, niedaleko wejścia.
Tata musiał nas tam podsadzać. Czasem listy leżały nawet dzień
lub dwa budując napięcie, kiedy Jegomość przyjdzie je zabrać, w
końcu znikały. Pamiętam jak jednego razu oszalałam na punkcie
kota... Koniecznie musiał być pod choinkę. Ów kot był z
krótkiego szorstkiego pluszu, z długim ogonem i w zasadzie
strasznie brzydki. Wypatrzyłam go w kiosku koło poczty. Nie wiem
czemu sprzedawali tam takie duże zabawki. Trułam o niego wszystkim,
rodzicom, babci i w końcu Gwiazdorowi. Chyba go nawet narysowałam,
żeby nie miał wątpliwości. Dostałam go pod choinkę, nawet nie
wiem do dziś, kto się zlitował. Innym razem dostałam stolnicę z
pełnym oprzyrządowaniem czyli wałkiem tłuczkiem, deseczką,
firlejką i czymś tam jeszcze. Wszystko było z drewna i nadawało
się do prawdziwego użycia. Mama musiała robić dla mnie miejsce w
kuchni i razem wałkowałyśmy. O ile dobrze pamiętam, ten prezent
był schowany pod półkotapczanem... Mama chowała przed nami tez
słodycze na święta. Zawsze były jakieś lepsze z Pewexu, albo od
handlarzy. Wtedy na ulicach stali handlarze i sprzedawali dobra z
zagranicy i pirackie kasety video. Potem powstały sklepy, w których
było dużo słodyczy i fajnie pachniało cytrusami i bananami.
Zapach cytrusów z zimie jest sentymentalny :-). Mamy zasoby były w
szafce z pościelą lub ręcznikami w stołowym. Buszowaliśmy tam z
Pawłem, ale nie wyjadaliśmy. Kiedyś natknęliśmy się na zgniłe
mandarynki, które widocznie nie dały rady poczekać do świąt. Był
dylemat czy powiedzieć mamie czy nie, bo się wyda, skąd wiemy. Nie
powiedzieliśmy... Najgorsze były miejsca, do których byłam za
mała aby zajrzeć, a Paweł mógł. W moim pokoju na szafce z
książkami stały kartony. Paweł nagadał mi oczywiście, że jest
tam dla mnie lalka z kompletem ubranek i bucikami... Nabrałam się
na to samo co u Babci w spiżarni... Oczywiście lalek nie było, a
stał tam bodajże karton od farelki.
***
Mięliśmy niewielką
choinkę, chyba około metra. Musiała stać na stoliku, albo
kredensie. Za każdym razem Tata walczył z patyczkami w stojaku bo
się gibały. Potem wyciągał kartony z bombkami z szafy i
ubieraliśmy. Niestety trzeba było zacząć od lampek. Jakimś cudem
lampki zawsze były splątane i nie działały. Bardzo lubiłam nasze
lampki, były to kolorowe dzwoneczki z kolorowymi żarówkami,
pięknie, ciepło świeciły. Później kupiliśmy pierwszą wielką
choinkę, zdaje się w super samie na ul. Konopnickiej. Nie wiem
czemu, ale jakoś coś mi się kojarzy. Trzeba było dokupić bombek.
Duża choinka stała już w moim pokoju na podłodze i mogłam
zasypiać przy zapalonych lampkach. To było strasznie przyjemnie.
Gdy byliśmy mali Wigilię
robiło się na dole u Babci w stołowym. Rozkładano wielki stół,
dekorowano, z krochmalonym obrusem. Już od szarówki wypatrywaliśmy
pierwszej gwiazdki, co było trudne bo przeważnie były chmury.
Babcia, nas rugała, bo szykowała stół, a my gasiliśmy światło.
Wszyscy się przed kolacją kąpali, golili, prasowali i przebierali,
było uroczyście. Potrawy klasyczne, karp, kapusta z grzybami,
kluski z makiem i rodzynkami ( Babcia sama robiła makaron), barszcz
z uszkami ( nie pamiętam jakie były uszka, ale chyba to były
pierogi z mięsem), kompot z suszu ( blee), karp w galarecie. Nie
wiem co jeszcze, bo dzieciaki miały głowę zajętą czym innym.
Karp zawsze był kupowany żywy w rybnym lub na targu z wielkich
wanien. Pływały na kilka dni w wannie w piwnicy. Wisieliśmy nad
nimi, karmiliśmy i przewracaliśmy paluchami na boki. Tata potem
ubijał i oprawiał w półdzwonki. Babcia chyba robiła jeszcze coś
z łbów, chyba bulion na galaretę. U babcia była mała sztuczna
choinka, za to z wielgachnymi bombkami. Nigdzie takich nie widziałam
i efekt był super. Zawsze ubierałam ją z Dziadkiem. Bombki
trzymali w takim wielkiej starodawnej walizie w piwnicy na szafie.
Lampki były w kształcie świeczek. W rupieciach choinkowych można
było znaleźć jeszcze takie specjalne żabki na prawdziwe świeczki.
Babcia nawet miała schowane opakowanie, ale chyba strach byłoby
palić. Choinka stała na telewizorze, telewizor na stoliku, a pod
stolikiem było miejsce na prezenty. Czasem wujkowie wpadali na
genialny pomysł by poprzebierać się za Gwiazdora i dostarczyć
prezenty osobiście. Po kolacji, któryś leciał się przebrać, a
potem się dobijał do drzwi. Wchodząc robił dużo hałasu i skutek
był taki, żeśmy się strasznie bali. Domin ryczał i szła mu krew
z nosa. Paweł musiał skakać przez kijek i recytować tabliczkę
mnożenia, a dziewczynki ( jeśli nie ryczały), śpiewać i mówić
wierszyki... Nie wiem dla kogo to była rozrywka, ale my chyba
chcieliśmy by Gwiazdor już sobie poszedł dalej... Potem już była
zabawa do późnej nocy. Bardzo lubiłam poranki po Wigilii. Spało
się długo, łaziło w piżamie, wszędzie walały się papiery i
worki po prezentach, zapas słodyczy i orzechów. Paweł swoje chował
w biurku pod kluczem. W telewizji leciały lepsze filmy i bajki. W
okresie świątecznym co niedziela chodziłam z Tatą do kościoła.
Mama pichciła przy obiedzie, kurczaka z sosem, rosół, budyń.
Lubiłam chodzić z tatą, bo wtedy w kościele co chwila śpiewało
się same kolędy. W domu raczej nie śpiewaliśmy, więc fajnie było
się po wyżywać, tym bardziej, że w tłumie lepiej. Tata chyba
lubił śpiewać sobie kolędy. Chodziliśmy na 11.00, były mroźne
poranki i rodzice wbijali mnie w cudowny prawdziwy kożuszek z jasno
brązowych skórek, rarytas w tamtych czasach, bo nawet w szafie
wisiał w worku, ale szalenie niewygodny. Ciężko było zginać
ręce. I ciężko się zapinał na kołeczki. Nie chodziłam w nim
często. Zimy miały swój urok, paliło się w piecu a w domu zawsze
było chłodno. Mięliśmy dziergane przez Mamę swetry i góralskie
kapcie. Lubiłam leżeć na podłodze na kocu z nogami wetkniętymi w
żeberka kaloryfera. Oglądałam tak telewizję. Rano było zimno,
choć dziadek od rana rozpalał, ubieraliśmy się szybko, śniadanie
i na dwór ( jak były ferie). Z tamtych zim pamiętam rzecz, która
już się nie pojawia chyba nigdzie... Malunki Dziadka Mroza na
szybach, dookoła okien, grube w jodełkowe wzory... Czemu już ich
nie ma???
Zima
Zimy były zupełnie inne niż
teraz. Może dlatego, że wyczekiwało się śniegu i wykorzystywało
go do ostatniej minuty. Pierwszego śniegu wypatrywaliśmy z Pawłem
w oknie kuchni, ulicę oświetlały latarnie i było widać co się
dzieje. Gdy już padało siedzieliśmy w oknie godzinami patrząc pod
światło czy sypie i czy czasem nie przestaje, czy wielkie płaty
czy kaszka... Czy już przykryło trawę i kałuże, jeśli tak to
świetnie bo znaczy się mróz i wytrzyma do rana. Klęczeliśmy na
ławie, albo krzesłach, z łokciami na parapecie przykrytym
kocykami. Wtedy był jeszcze taki pomarańczowo, sraczkowato -
niebieski miękki koc, potem zjadł go nasz pierwszy ś.p. Kłopocik
(piesek). I tak siedzieliśmy, jedliśmy tam kolację i co tam było
( nie było chipsów wtedy), frytki i mus jabłkowy łyżkami, prosto
z litrowych słoików. Gdy śniegu napadało dostatecznie dużo
siedzieliśmy na dworze do nocy, całkowicie przemoknięci. Czasem
wpadało po coś do domu, ale było ryzyko, że mama już mokrego nie
wypuści, więc siedzieliśmy na podwórku. Mięliśmy za to dwie
pary rękawiczek na zmianę i suszyły się na przemian na
kaloryferze w korytarzu. Byliśmy poubierani w jednoczęściowe
granatowe i czerwone ortalionowe kombinezony ze skafandrem, kozaki,
lub potem Relaxy. W Realxach ciężko było się ślizgać. Wtedy
rzadko kursowały piaskarki, albo wcale, więc zabawa polegała na
wyślizgiwaniu najdłuższych ślizgawek na jezdni, byliśmy w tym
dobrzy, miały dobrych kilka,lub naście metrów. Samochody też
jeździły z rzadka i powoli. I nikt nie pilnował dzieciaków
bawiących się na drodze po ciemku w zimie, pilnowaliśmy się sami,
jak najbardziej ostrożni i świadomi. I widać nas było z okna.
Przed naszym domem był mały betonowy placyk, za dnia polewaliśmy
go wodą ze szlaucha by do wieczora wyślizgać lodowisko. Dziadek
pozwalał i nadzorował, średnio szczęśliwy, ale przynajmniej
wywijaliśmy pod domem. Średnio szczęśliwy, bo przez noc lód
przykrywał śnieżek, a on wcześnie rano z rowerem ruszał do
pracy, czasem widocznie zapominał, że pod śnieżkiem czai się
pułapka... Pewnie nie byłby tak wkurzony gdyby nie fakt, że był
kominiarzem !!! i kontrast śniegu na jego czarniutkim „mundurze”,
pewnie go deprymował... Po za tym było wiadomo kiedy wyrżną się
gdzieś po drodze. Jak jeszcze zdarzyło mu się do tego gdzieś
łyknąć na rozgrzewkę, to babcia miała używanie :-). Tyle, że
dziadek był sprytny i przemykając się, przebierał i szorował się
w piwnicy. Ale babcia filowała go przez okno w kuchni :-). To i tak
niesamowite, że przez całą zimę po śniegu i lodzie jeździł
kozą do pracy... Oczywiście najfajniejsze były ferie. Od rana na
naszym ogrodzie stawał bałwan, wielki, bo mięliśmy wielki ogród.
Czasem nie szło wtargać jednej kuli na drugą. Wkurzaliśmy się
gdy tocząc spod śniegu wlepiały się kurze gówienka, psuły
efekt. W domu paliło się węglem i przechowywało marchew w piasku,
więc bałwan był kompletny. Na łeb miał zakładany stary
emaliowany półokrągły saganek od gotowania obierek. Granatowy. I
tak bałwan stał aż nie wymiękł w odwilży. Gdy rodzice byli w
pracy mięliśmy wolna rękę na zabawy. Z reguły chodziliśmy na
sanki, aż do obiadu u babci, albo i później (wtedy mięliśmy po
dwa obiady, u babci ok. 13.00 i potem u mamy ok. 16.00). Mięliśmy
trzy rodzaje sanek. Jedne drewniane z oparciem, słabo się ślizgały,
potem rozleciały, drugie, ekstra szybkie na płozach z czerwonych
rurek i ostatnie dwuosobowe ze świetnym poślizgiem, te chyba były
najlepsze. Smarowaliśmy płozy świeczkami. Najfajniejsze były
stoki na Górce Miłości w parku nieopodal i niedaleko działek w
stronę Polkwiczek. Na Górce Miłości były stoki wysokie, o różnej
skali trudności zjazdu. Ja się tam wielu bałam, ale i tak było
ekstra. Trzeba było umieć kierować tor sanek stopami. Wolałam
górkę koło działek, bo była długa i łagodna. Którejś zimy
Paweł odkrył górki przy polach w stronę Puszczykowa... Tam to
była rewelacja, chyba nawet tata był tam raz z nami. Wysokie,
strome, skierowane prosto w pole, więc bezpieczne. Tyle, że ciężko
się było wdrapać z powrotem. Ale jazda była szybka i obłędna.
Czasem jeszcze chłopaki budowali skocznie ze śniegu... Czasami
chodziliśmy na małą górkę koło kładki, była tam też łąka.
Górka była mała,a le wyślizgana tak by można było zjeżdżać
na butach. Pamiętam jak kiedyś właśnie w zimie dostaliśmy z
Pawłem wielkie lanie. Poszliśmy z jakimiś dzieciakami bawić się
na łąkę i górkę koło działek. Chyba był też wtedy Bartek i
Wojtek z naszej ulicy. Oni pewnie tez dostali lanie, bo nasi rodzice
pracowali razem. Zatraciliśmy się w zabawie i budowie umocnień
anty śnieżkowych, zrobiło się późno i prawie ciemno.. Tata nas
tam znalazł i rugał do samego domu, w chacie awantura i lanie...
Ganiał nas z kablem od przedłużacza, a to już poważna sprawa, bo
widocznie zapomniał o pasku.... Teraz wiem, że pewnie się martwili
gdzie nas wywiało. Chyba nigdy później nie widziałam taty tak
złego na nas. Ale długo nie wiedziałam dlaczego byli AŻ tak
wściekli...
Jak byłam w przedszkolu
Babcia ciągała mnie tam na sankach z oparciem i i kocykiem na
kolanach, w granatowo czerwoną kratkę, potem też zjadł go
Kłopocik. Wymyślaliśmy z Pawłem różne rzeczy. Kiedyś zlaliśmy
ogród wodą i ścieżką też. Na ten lód wypuściliśmy kaczki i
kury, chyba nawet królika. Śmiechu był masa, a potem awantura, bo
zwierzaków nie szło zagonić z powrotem i dziadek też się
ślizgał. Potem wszystko wysypał dokładnie popiołem.
Potem zimy stały się jakby
mniej śnieżne, mokre, nieciekawe. A może to my wyrośliśmy z
zabaw śnieżnych. Jak gdyby śnieg stracił ochotę padać.
-->
Lato
i wakacje - morze
Minęło wiele lat i wiele
lat... Oczywiście opiszę te, które owiane są sentymentem, to może
być długi rozdział i być może niechronologiczny. Działo się
sporo. Do najstarszych wspomnień należą zakładowe wczasy nad
morzem. W Łukęcinie, Mrzeżynie a Paweł chyba bywał jeszcze w
Kołobrzegu, nie jestem pewna. Ja wspominam te dwa pierwsze, Łukęcin
był wcześniej. Po pierwsze w ogóle nie pamiętam podróży, potem
chyba jeździliśmy trabantem, ale to pod koniec. W Łukęcinie było
najfajniej. To mała miejscowość, w lesie sosnowym, który nie miał
końca. Ośrodek wczasowy był bardzo blisko morza, w środku lasu,
który kończył się wysokimi klifami. Zero obecnej cywilizacji, na
tamte czasy też jej było mało. Wąską dróżką asfaltową
dochodziło się do stadniny koni, gdzie uwielbiałam chodzić i nie
można mnie było spławić byle kucykiem. Zadowalały mnie tylko
prawdziwe konie, byłam wtedy na etapie marzeń o posiadaniu konia.
Miałam nawet plan gdzie go trzymać na Ciszowskiej... Jeździłam na
tłustej Baśce i Polce dość narowistej, oczywiście mnie
prowadzano... Baśka raz mnie mało nie zrzuciła gdy wierzgnęła
zadem jak ją inny koń wystraszył, ale dałam radę. Dróżką
dalej, albo w bok szło się do kiosku z jagodziankami, pamiątkami (
najlepszy) oraz budki na skraju okrężnego szlaku na plażę z
goframi i rybami razem...
Rybek było pod dostatkiem w
cenach takich, że rodzice nie oszczędzali, na tekturowych tackach i
jedynie w takich miejscach dostępnych plastikowych widelczykach,
które zbierałam na pamiątkę. Potem jadałam nimi w domu, bo były
wyjątkowe. Było wszędzie pełno szyszek i piasku z igliwiem. Kiosk
z pamiątkami był genialny, pełen muszelek i pierdół z plastiku.
Rodzice musieli mi tak kupować koniki i do końca turnusu uzbierała
cztery różnej maści. Bawiłam się nimi bardzo długo i wszędzie.
Nikt nie miał takich dużych! Mama opiekuje się nimi do dziś, były
bardzo ważne. Na terenie ośrodka stało kilka długich chyba
czteropiętrowych długich domów wypoczynkowych, z których każdy
składał się z dużego pokoju z balkonem, który balustradę miał
z bejcowanych grubych desek. Najlepiej było mieszkać na parterze,
bo można było przełazić na skróty do pokoju przez balkon. W
pokojach były tapczany, radio, goły stolik, niewygodne obrotowe
fotele i szafa, w której zawsze był parawan i masa kocy. Na szafie
składane leżaki. Po przyjeździe strasznie irytowaliśmy się, bo
trzeba się było zameldować, zgłosić po klucze, rozpakować,
zgłosić po pościel, ubrać pościel, awantura gdzie kto śpi, a
potem już wieczór... My z Pawłem to od razu pognalibyśmy na
plażę. W końcu po to się jechało tyle godzin. Ale potem zawsze
szliśmy i fantastycznie się zasypiało w pierwszą noc, z
perspektywą poranka w krochmalonej pościeli zupełnie innej niż w
domu. Rano trzeba się było zerwać na stołówkę, chyba na ósmą.
Później rodzice pozwalali nam zostać w łóżkach i bułki z
dżemem przynosili nam do pokoju. Ale lubiłam stołówkę. Pachniało
przypaloną zupą mleczną - jadł ją tylko tata w każdej postaci,
chyba najbardziej lubił jak była z zacierkami. Czasem mi dawał,
ale ja musiała słodzić, co nie grało gdy była firmowo
przesolona. Za to zjadałam z talerza wielkie kożuchy z mleka,
których ojciec nie znosił. Dla mnie istniał tylko dżem i bułki,
inny dżem niż domowy bo galaretowaty i inne bułki, takie małe.
Masełko w małych kostkach ( zawsze go było za mało), parę
plasterków żółtego sera i wędliny jakiejś, która dla mnie nie
istniała. Mama często robiła zapas kanapek na plażę więc
wszystko schodziło. Po drodze kupowali pomidory ( miękkie i ciepłe
- wtedy dla mnie obrzydliwe ) i ogórki małosolne, które
natychmiast oblepiał piasek. Mama wciskała nam kit, że to sól lub
kminek tak zgrzyta. Po śniadaniu szliśmy na plażę. Wyjście z
pokoju trwało wieki... Spakować torbę z jedzeniem, chyba czasem
był termos z kawą, kosmetyki, gazety, foremki do piasku, ręczniki,
przebieranie w stroje kąpielowe, szukanie kąpielówek, awantura czy
iść w skarpetkach czy bez ( to chyba Paweł), czapki, chustki,
chusteczki, papier toaletowy, czy piłkę i koło dmuchamy teraz czy
na plaży... Wychodziliśmy. Większość dźwigał tata, jak cała
masa ojców zmierzających o tej porze w jednym kierunku. Na plaży
schodziła większość każdego dnia. Jakoś wtedy zawsze, co dzień
była piękna pogoda. Rodzice montowali parawan, obsypywali, potem
zagłówki i grajdołki z piasku. Ciągłe psioczenie o piasek na
kocu i na ciele wklejony w olejek do opalania i we włosy dochodzący
zza każdego parawanu. My z Pawłem mało zainteresowani kopaliśmy
doły, Paweł jako starszy biegał z wiaderkiem po wodę, bo ja sama
nie mogłam. Potem chyba kumał się z jakimiś innymi dzieciakami i
budowali tamy nad brzegiem. Ja robiłam babki. Ulubioną moją
foremką był chlebek, bo zawsze wychodził. Tata zawsze musiał go
potem „zjadać”. Nad wodę chodziłam z Pawłem, lub pod opieką.
Łowiliśmy meduzy do wiaderka, wodniste i galaretowate, jakoś
nikogo nie parzyły. Nie umieliśmy pływać więc skakaliśmy przez
fale. Jak do wody szedł tata ( mama moczyła jedynie kostki) to brał
nas na ręce i zanosił na „głęboką” wodę. Potem wcinaliśmy
rozmiękłe kanapki, lub pyszne lepkie jagodzianki. Czasem tata
leciał po frytki lub rybę ( nie można się było doczekać). Po
plaży chodzili sprzedawcy oranżady w workach (rewelacja bo ze
słomką - też je zbieraliśmy), kukurydzy, jagodzianek. Po południu
cała plaża solidarnie zwijała parawany na obiad, nie w dwóch
falach z różnicą godziny jak podawały stołówki. Trzepanie kocy,
awantury o ściąganie mokrych gatek, otrzepywanie stóp do sandałów,
gdzie skarpetki, czy są wszystkie foremki i czy nasze wiaderko było
czerwone?? Wracaliśmy. Wytrzepani i odświeżeni lecieliśmy ja
obiad. Dań nie pamiętam, wiem, że mi smakowały ( zupy nie) bo
ziemniaki zawsze były piure. Lubiłam mielone, bo reszta była
żylasta i dostawaliśmy w łeb, by nie „cudować przy stole”. Z
tamtej stołówki przywiozłam do domu srebrną piękną łyżkę,
która jakimś cudem znalazła się pośród setek sztućców z
aluminium. Była niewielka, jak w sam raz dla mnie i zabierałam ją
do wszystkich posiłków, a potem do domu. Jest do tej pory, a jadłam
nią latami. Po obiedzie przeważnie rodzice robili ”coś” , a my
lataliśmy luzem po ośrodku, samopas, rewelacja. Latałam za Pawłem,
bo najciekawiej. Nie pamiętam za bardzo naszych wakacyjnych kolegów,
ale było ich sporo. Bawiliśmy się w lesie, gdzie odkrywało się
stare ścieżki zdrowia, często mocno popróchniałe, na klifach, na
balkonach. Brałam tez udział w różnych konkursach organizowanych
dla dzieciaków, najbardziej lubiłam konkursy rysunkowe. Najbardziej
te kredą na asfalcie. Po pierwsze dawali kolorową kredę (
oszczędzałam by sobie potem zabrać), po drugie ładnie rysowałam.
Kiedyś zdobyłam pierwszą nagrodę z dowolnego tematu, bo wszystkie
dzieci malowały statki i morze a ja namalowałam domek i kury...
Dostałam wiaderko z foremkami, łopatką i grabkami. Mogliśmy tak
ganiać do późnego wieczora, aż zapalały się lampy w kształcie
ufo i otwierali „Muszelkę”... Muszelka to była kawiarnia drink
bar, nie dla dzieci. Za stołówką, w głębi wchodziło się
schodkami i długim tarasem. Było ciemno w środku, był bar z
alkoholem, fajnie tam pachniało. I sprzedawali tam gumy Donaldy!!!
nie w peweksie! Rodzice zawsze dawali nam kaskę na te gumy i był
istny szał z historyjkami. My mięliśmy dużo. I tak zlatywało.
Pamiętam bardzo dobrze jeden motyw. Kiedyś mięliśmy pokój na
parterze od strony lasu. O zachodzie słońca przeleźliśmy z Pawłem
przez balkon i płot z siatki i lasem pobiegliśmy nad klif. I
pamiętam jak dziś niskie słońce przebijające podczas biegania
przez pnie rzadkich sosen, ciepło, igliwie. Dobiegliśmy do
wysokiego klifu oglądać zachód słońca. Potem wpadliśmy na
pomysł, by zbiec z tego klifu na plażę. Pawłowi się udało ( ja
leciałam za nim), biorąc pod uwagę, że klif był niemal pionowy,
a ja u dołu zaryłam twarzą w piasek.. Wbiłam się i to otwartą
koparką! Ale co tam dogoniłam go przy wodzie i opłukał mnie w
morzu. Oczywiście to była tajemnica, żebym ja nie ryczała, a on
nie dostał w tyłek, że byliśmy sami nad wodą. Wieczorem
chodziliśmy na długie spacery brzegiem, zbieraliśmy masę muszelek
i najlepsze - kolorowych szlifowanych szkiełek, jakie są tylko na
morzem. Wtedy było tez mnóstwo morszczynu, roślinki, która ma
pęcherzyki z powietrzem na listkach, Zbieraliśmy to bo dało się
zasuszyć, Teraz już tego nie ma na wybrzeżu. Czasem zbieraliśmy
szkielety rybek lub ptaków. Rodzice chyba wypoczywali, bo nie
pamiętam byśmy zawracali im głowę, było się czym zająć. Było
ciepło, leśnie i piaskowo.
Jak byliśmy starsi to chyba
tylko raz byliśmy w Mrzeżynie. Była to większa miejscowość,
ośrodek mniej uroczy, może dlatego że domy wczasowe były pokryte
brązową falowaną blachą. Ale reszta była ok, plac zabaw z wielką
ślizgawką, która robiła wrażenie na małych dzieciakach. Było
dalej nad morze, trzeba było iść miastem i przez długi rybacki
port. Gdy szliśmy plażować do brzegu cumowały drewniane kutry i
rybacy przebierali ryby, smród, a raczej zapach ryb był silny i
uzależniający. Widziałam tam jak różne ryby wyglądają „na
prawdę”. Latało tam mnóstwo ptaków, było gwarnie, głośno i
fajnie. Zaglądaliśmy w każdy kuter, dominowały flądry i turboty,
rybacy pokazywali nam białe brzuchy ryb i zezowate oczy. Na końcu
portu zaczynała się plaża z betonowym falochronem i wielkimi
betonowymi odlewami umacniającymi brzegi. Rewelacja do zabawy, ale
nie pozwalano nam włazić za daleko. Można tam było chodzić
cichcem na siku. Metropolia większa i więcej atrakcji, sklepików,
automatów na monety ( jeździłam na wszystkich automatycznych
konikach do obrzydzenia, nie wiem skąd rodzice mięli na to tyle
pieniędzy, teraz konik kosztuje 5 zł). Paweł nawet raz chciał iść
do kina, ale seans odwołano a film miał tytuł „Pechowiec”,
potem wszyscy z niego mięli ubaw. Z Mrzeżyna pamiętam deszczowe
dni. Ale broń Boże nie było nudno!. Domy wczasowe miały długie
korytarze świetne na wszelkiego rodzaju zawody ( do czasu jak sobie
chłopak łeb przez odkurzacz rozbił) i portierzy wypożyczali gry
planszowe ! Kto pierwszy ten lepszy, portier miał skaranie z nami.
Najlepsza gra to było UFO.. Coś jak chińczyk ale lepsze pionki i
wielkie plastikowe ufo na środku, którym można było odlecieć,
niebieskie. Rodzice grali w Bankruta, ale my byliśmy za mali do tej
gry i ciężkie zasady i w ogóle nudy :-). Podróży powrotnej nie
pamiętam. Wieźliśmy do domu kamienie i pasek w reklamówce, tata
burczał, bo mu się bagażnik w trampku śmiecił. Mama przemycała
kamienie w walizce i potem leżały w łazience. Podczas kąpieli
można było pomoczyć i zmieniały kolory i fason. Zawsze były
słone i morskie.. Morszczyn też leżał w łazience, ale nie brałam
go do wanny, bo śmierdział :-)
Lato
i wakacje-jezioro
Kolejnym miejscem, w którym
spędzaliśmy wakacje z rodzicami był Radzyń nad jeziorem Sławskim.
Uwielbialiśmy tam jeździć. Był to ośrodek wczasowy firmy, w
której pracował tato, położony w sosnowym lesie, nad samym
jeziorem. Były tam domki kempingowe, drewniane i kolorowe na
cegłach. Niektóre jednopokojowe inne bardziej luksusowe dwupokojowe
z gankiem. Ponieważ wszystkie stały w lesie na piasku, kiwały się
na wszystkie strony. Na zasadzie kiedy ktoś kładł się do łóżka
to otwierały się drzwi szafy...Wyposażenie było skromniutkie i
trzeba było wszystko wozić ze sobą, ale była stołówka, wspólne
prysznice i dawali pościel, myszy gratis. Do ośrodka przyjeżdżały
również kolonie więc było gwarno, wesoło i masa dzieciarni w
każdym wieku. Owa trzoda mieszkała w murowanych szeregowych domkach
im dalej w las tym starsi wiekiem. Nas rodzice nie zapisywali na
kolonie, bo mięli dla nas czas. Trochę zazdrościłam kolonistom
wolności i kiedyś pojechałam na dwa tygodnie właśnie do
Radzynia. Miałam chyba ze 12 lat, więc byłam pośrodku i nikt z
opiekunów już się nami nie przejmował. Dla towarzystwa zapisano
mnie z kuzynką młodszą o rok chyba i raczej nudną w obyciu. Z
chłopaków byli z nami Bartek i Krzychu. Praktycznie ich nie
widywałyśmy, byli już całkiem starzy, mięli o rok więcej od
nas. Zajmowaliśmy się sami sobą więc nie pamiętam za wiele z tej
kolonii. Tylko tyle, że chłopaki wtykali nam petardy w dziurkę od
klucza. Cud, że cały czas działał... Rodzice odwiedzali nas w
weekendy. Ale lepiej było z rodzicami. Domki miały swoisty klimat i
zapach. Czasem spaliśmy z Pawłem w namiocie jak domek był ciasny.
Wtedy to było bajecznie, bo biegaliśmy po nocy do baru po chrupki
serowo pomidorowe. Bar był w murowanym budynku z wielkim tarasem nad
samym jeziorem, połączony ze stołówka i kuchnią, była tam też
świetlica i sala telewizyjna z odbiornikiem satelitarnym. To była
rewelacja, sporo obcojęzycznych zachodnich kanałów, no i MTV,
chłopy oglądały sport, a w nocy rodzice chodzili na filmy video.
Czasem mogliśmy też pooglądać. W kółko leciał Krwawy Sport i
Top Gun. Były też czasem bajki dla dzieciaków, ale jakoś rzadko.
I telewizor wielki i kolorowy. Nad jezioro schodziło się chodnikiem
w dół, po lewej była wydma z miejscem na ogniska i szuwary, na
prawo szło się na dużą plażę i pomosty. Pierwsza plaża była
mała, nikt się tam nie kąpał, służyła raczej jako przystań
dla kajaków i rowerów wodnych. Potem był pierwszy długi pomost,
solidny i szeroki z balustradą. Głowna plaża była spora, z
kiepskim piaskiem i kawałkami suchej trawy. Jezioro było dość
daleko płytkie więc przy brzegu buszowały tylko małe dzieciaki.
Reszta oblegała pomosty, gdzie były wyznaczone dwa kąpieliska
różnej głębokości. Jakby z góry spojrzeć, pomosty tworzyły
wielka literę A. Czasem trudno było ręcznik wcisnąć... Rodzice
relaksowali się na krzesełkach pod drzewkami. Lub jak było luźno,
na krzesełkach na pomoście. Z naszym ośrodkiem sąsiadowała
jednostka wojskowa, której żołnierze mięli chyba raj na ziemi.
Mięli swój sprzęt wodny i udostępniali wszystkim, w tym całą
przystań rowerów wodnych, wyjątkowych. Były w całości metalowe
płozy były z wielkich blaszanych cygar, a ławki z drewnianych
desek. Można było łatwo zlecieć, bo były śliskie i strasznie
toporne. Czasem można się było na nich bawić, gdy stały spięte
łańcuchem i gdy żołnierzowi nie chciało się iść nas gonić.
Dalej za plażą, była duża powierzchnia z piaskiem, co dzień
idealnie zagrabionym, aż strach było wchodzić i blaszany hangar z
wojskowym sprzętem wodnym. Bliżej wody był jeszcze krótki
rozlatujący się pomościk i wysokie szuwary. Nad jeziorem zawsze
były stada łabędzi, kaczek, łysek i perkozów. Czasem można było
przyuważyć kormorany, bo był na jeziorze rezerwat. Woda była
bardzo czysta i jak robiło się ciemno Paweł chodził pod pomosty
na raki, a ja się bałam. Chyba zawsze potem były wypuszczane, nie
słyszałam by ktoś je jadł... Z czasem ośrodek zmodernizowano i
pomału poznikały drewniane, krzywe domki. Pobudowano piękne,
luksusowe, murowane domeczki. Były tak fantastyczne, że nikt nie
zatęsknił za ruchomymi budkami. Miały dwa pokoje, salonik z
kominkiem, przedpokój, kuchenkę i łazienkę z prysznicem, myszy
gratis... W środku pachniało nowością, i emulsją do ścian.
Pamiętam, że cudownie się tam spało, ściany były białe, więc
robiło się jaśniutko, za oknem sosny i słońce. Trzeba było na
noc zasłaniać zasłonki, rano lecieliśmy do okna zobaczyć jaka
pogoda... Dachy były lekko skośne pokryte papą, i wiewiórki
tupały jak koniki. Mama zamiatała nieustannie korytarz, bo piasek
był wszędzie. Kilka razy paliliśmy w kominku, ale rzadko bo było
lato. W przewodzie kominowym szurały myszy. Mama kiedyś schowała
przed nami tabliczkę czekolady, głęboko w kuchennej szafce. Całą
oprawiły myszy i zostawiły dokoła wzorek z ząbków. Ale była
afera! My darliśmy się że czekolada zmarnowana ( jeszcze byśmy z
Pawłem zjedli po tych myszach), a mama darła się, że myszy! Była
akcja i każdy spał z ręcznikiem utkanym w szparze pod drzwiami.
Tata stawiał łapki i łowy były obfite. Kiedyś zrobiliśmy jednej
z myszy godny pogrzeb, potem tata usuwał je chyba po kryjomu,
ukradkiem. Domki miały również płaskie tarasy, na których można
było do woli grillować, było pysznie. Gdy jesteśmy już przy
jedzeniu to koniecznie należałoby wspomnieć o pamiętnym „Bistro”,
które facet prowadził we własnym domu, przy głównej ulicy
Radzynia, niedaleko naszego ośrodka. Otóż miał najlepsze
hamburgery jakie w życiu jadłam. Sprzedawał właściciel, a
gotowały i obsługiwały jego córki. Był bardzo miły i trochę
nieśmiały zdaje się. Biegaliśmy się tam dożywiać i puszczać
kaskę na pepsi. Dopiero gdy byliśmy starsi doceniliśmy smażalnię
ryb po drugiej stronie ulicy.
Wypoczywając już na nowym
ośrodku nawiązaliśmy ciekawe znajomości, które niestety już
zupełnie zatarł czas. Na dość długi czas zaprzyjaźniliśmy się
z rodzeństwem z Nowej Soli Agnieszką i Filipem, nie pamiętam
dokładnie. Agnieszka była wysoką blondynką, bardzo ładną,
starszą ode mnie. Pamiętam jak Paweł robił cały dzień podchody,
by zaprosić ją do gry w siatkę, w końcu się udało i potoczyło
się szybko. Agnieszka była skromna, fajna i dowcipna, resztę
pobytu byliśmy nierozłączni. Filip z kolei chyba był młodszy ode
mnie, ale też był fajny i ganialiśmy razem.
Do późnego wieczora na
kocach leżeliśmy na pomoście i słuchaliśmy kapeli grającej na
dancingu w Sławie, po drugiej stronie jeziora. Grali „Kormorany”
, Szczepanika i Grechutę... Serio. Wszystko co romantyczne o
jeziorach. Żaby dawały swój koncert w sitowiu.
Przez las, morze komarów,
ścieżką brzegiem jeziora można było dojść piechotą do Sławy.
To były jakieś 2,3 kilometry. Szło się dzikim lasem, ścieżkami
wydeptanymi przez rybaków, po drodze było sporo zaskrońców i
kani. Sława była małym uroczym miasteczkiem z kościołem na
środku rynku, paroma ciekawymi sklepikami, księgarnią, ryneczkiem
i delikatesami, rodzice robili tam sporo zakupów, było tam
fantastyczne stoisko z wędlinami Sławskimi. I większy wybór
lodów. Dalej w stronę plaży zaczynały się domy wczasowe i
ośrodki letniskowe, kempingi, pola namiotowe, bez końca. W budkach
przy plaży były najlepsze lodowe desery i zapiekanki. Bary z
automatami do gier i tarasy, na których co wieczór były dancingi z
muzyka na żywo...
Kiedyś załapaliśmy się na
cudowne ognisko organizowane przez żołnierzy. Miał być pieczony
baran w całości nad ogniem. Przygotowania odbywały się przez cały
dzień. W końcu baranisko zawisło na rusztowaniu, na szprycowane
słoniną. To chyba było wtedy, gdy pojechaliśmy z tatą sami na
taki weekendowy wypad, spontaniczny i nieplanowany. Mama z Pawłem
zostali w domu i nawet nikt nie protestował. Spaliśmy wtedy w
izolatce, bo nie był nic wolnego. Jak rozłożyliśmy łóżko, to
nie można już było otworzyć drzwi :-). Baran się upiekł i
smakował mi, miał brązowe suche mięso, inne niż dotąd jadłam.
Aaa, zapomniałabym. Oczywiście był tam plac zabaw z
najwspanialszymi huśtawkami, spędziliśmy na nich masę godzin.
Można się było bardzo mocno i wysoko rozhuśtać. Karuzela też
była niezła, wyrobiona i osiągała niezłe prędkości, jak ktoś
zgodził się kręcić. Były tam tez zwierzaki. Można było
przyjechać ze swoimi pupilami, piesków biegało sporo, miejscowych
i przyjezdnych, mieszanek bez liku. Do tego kury (dziobały niklowane
kołpaki samochodów i obsrywały chodniki pod kuchnią) i koty.
Wszystkim, było dobrze spokojnie i powoli. Najprzyjemniej wspominać
sosnowe poranki, wieczorny zapach gorącego lasu i stołówki, zapach
wody, glonów i mokrych desek...
Skarby
Babci, czyli kredens i spiżarnia
Jak pewnie u większości
Babć, choć mam wrażenie, że babcie w tamtych czasach były
bardziej tajemnicze niż obecnie. Bo czym dziś babcia może
zaskoczyć swoje wnuczę? Podopieczny musi być malutki lub w wieku
niespełna uświadomionym, wówczas babcia ma pole do popisu.
Niestety okres ten u dzieci chyba jest co raz krótszy. W mojej
pamięci są szczególne miejsca i sprzęty, które tchnęły
tajemnicą, niezmierzonymi skarbami i to wszystko w jednej kuchni.
Tajemnicą były owiane wszystkie zakamarki, do których nie mięliśmy
nieograniczonego wstępu i nie można tam było buszować do woli.
Nie wiem co ważniejsze,
kredens czy spiżarnia. Choć kuchnia babci była rozmiarem i
kształtem identyczna jak nasza tj. rodziców, to była całkowicie
inna. Mama urządziła kuchnię w pięknym i nowoczesnym jak na tamte
czasy stylu, aczkolwiek klasycznie. Dębowe szafki, frezowane z
mosiężnymi uchwytami, maszynka gazowa - wypas, na podłodze duże
brązowe kafle w niespotykanym kształcie, i mniej atrakcyjne kafelki
na ścianie, kwadratowe i brązowo szare „ zroszone” wodą..
Wtedy chyba były tylko takie. Byłam mała i dziwiło mnie czemu
brązowe, a dziś kocham ten kolor. W rogu modna frezowana ława z
eleganckim obiciem - najdroższa, bo tata pracował w fabryce mebli.
Kuchnia babci to inna epoka. Wygodna i kolorowa. Babcia olśniewała
czasem nowoczesnością więc kuchnię miała pomalowaną kolorowym
wapnem i pociągniętą przemodnym wówczas wałkiem ze wzorkiem, do
którego robiło się farbkę na bazie pasty do zębów nivea,
pachniało miętą w całym domu. W kuchni były dwa wielkie okna,
firanki długie zwyczajne i zasłonki w kolorową kratkę z jakiegoś
mocno sztucznego materiału.
Babcia nie miała kuchenki
gazowej, bo chyba się bała, nie pamiętam. Albo raczej lubiła ten
duży biały piec węglowy. W piekarniku suszyły się gazety,
skorupki jajek na wapno dla kur w pudełku po makaronie jajecznym,
chleb dla królików. Tam też lubiłam buszować, bo dziadek wrzucał
tam czasem druki i dokumenty, które były mi niezbędne do zabawy w
biuro.. Krążki na płycie pieca można było podnieść drutem i
stawiać garnki na wolnym ogniu. Na tą płytę rzucaliśmy paluszki
solone, by się podgrzały i podpiekły - były o niebo lepsze. Obok
pieca był głęboki chyba emaliowany zlew, kran był bardzo wysoko,
taki cieniutki, dopiero potem go wymienili. Pod zlewem na drzwiach od
środka wisiało dużo chochelek. Przy zlewie był kawałek blatu
gdzie stały czajniki, sitka z herbatą i kawą zbożową.
Na podłodze linoleum,
wyfroterowane na wysoki połysk, babcia miała elektryczną froterkę
i raz na jakiś czas uruchamiała hałasującą maszynę i
froterowała podłogi. Było wtedy strasznie ślisko. W rogu również
ława ( mniej elegancka niż nasza bo miała skromniejszy wzorek)
wielkie krzesło z poduchą pomalowane ze sto razy białą farbą,
wielki stół - wyjątkowy wrócę do niego, no i kredens..
Był tam jeszcze tajemniczy
taboret wielkich rozmiarów i na grubych nogach też z poduchą, o
nim też opowiem. No i najważniejsza - spiżarnia. Nie była wielka
mogły tam wejść na baczność ze trzy osoby, większość zajmował
regał do sufitu. Co tam na tym regale nie było... Zacząć od dołu
czy od góry..?? Z prawej z lewej?? Może od rzeczy najbardziej
intrygujących. Na samej górze, w samym rogu - miejscu całkowicie
niedostępnym nawet ze stołka stały jeden na drugim dwa
kartoniki... Co w nich niezwykłego? Niby nic gdyby nie to, że były
to kartony po lalkach ! Na dodatek Paweł mnie podpuszczał, że to
lalki dla mnie, nawet opisywał jak ubrane. Wyglądały jak obecne
kartoniki po butach, ale nieco większe, na pokrywach miały
namalowane lalki, jedna to chyba było zdjęcie lalki, która była (
kiedyś) w środku, a drugie miało na wieku wymalowaną jakąś
łowiczankę w kolorowej sukni. Przez bardzo długi czas wierzyłam,
że tam naprawdę leżą lalki i czekają, aż będę starsza. I nie
było jak tam zajrzeć do tych kartonów. Na moje pytania babcia
odpowiadała, że nic tam nie ma, co mnie oczywiście zupełnie nie
satysfakcjonowało. Prawda była taka, że babci tez nie chciało się
wdrapywać na stołki, żeby mi to udowodnić. Koniecznie chciałam
tam zaglądnąć.
Gdy byłam wystarczająco
wysoka, aby z krzesła zerknąć pod wieczko, okazało się, że
kartoniki są pełne szklanych wieczek i gumek do weków...
Rozczarowanie trwało krótko. Chyba miałam wtedy już lepsze lalki.
Na wielu półkach stały weki i cała masa innych słoików, utkane
jak się da. Na wprost drzwi była najlepsza półka z rzeczami „pod
ręką” i koszyczkiem ze słodyczami. Koszyczek był plastikowy,
duży, płaski i dość spracowany. Babcia wrzucała tam wszelkie
słodycze, za wyjątkiem cukierków czekoladowych, które stały
ukryte dalej w szarych wymiędlonych torebkach. Dziadek bardzo lubił
słodkości i widocznie chowała je nie tyle przed nami co przed nim.
W koszyczku były dropsy ( z których nie szło odedrzeć papierka,
trzeba go było wyssać i wypluć), kwadratowe irysy mordoklejki (
jak były stare to się kruszyły), kukułki, raczki, mordoklejki
owocowe i sporo miętówek. Landrynki leżały posklejane w bryły.
Czasem nieco zwietrzałe ciastka z marmoladką w środku, twarde jak
kamyki anyżki. Na tej samej półce stały pojemniczki z mąką,
kaszą manną, bułką tarto etc. Pudełka były blaszane i fajnie
było zaglądać do środka czy aby na pewno jest tam to co było.
Był tam jeszcze jeden niewielki ale ważny słoiczek. Wówczas nie
było owoców cytrusowych. W tym słoiczku Babcia miała kandyzowaną
na kamień w cukrze skórkę pomarańczową. Czasami można było
wziąć nóż, mocno pożgać w słoju i nakruszyć sobie pysznych
kawałeczków pomarańczowych. Zawsze bałam się, że słoik pęknie
od tego walenia nożami i widelcami. Na okienku stały koszyki
wiklinowe i te na Wielkanoc. Babcia miała wyjątkowy koszyczek (
nasz był brzydszy) bo miał długą, wysoką rączkę i
najważniejsze kolorowe wzorki na ściankach, był chyba
sześciokątny. Ładnie wyglądał przybrany. Był tam też syfon
(baliśmy się go i naboi) srebrny, nowoczesny. Babcia go uruchamiała
tylko przy jakichś okazjach, świętach, imprezach. Na podłodze pod
ścianką zawsze znalazły się butelki z oranżadą, były zawsze,
nigdy nie zabrakło. Potem niestety była to woda mineralna, już nie
taka smaczna. Wielkie i ciężkie butelki z wodą Grodziską, butelki
po mleku i słoiki z ogórkami. W kącie stała stara, żeliwna,
przedwojenna pewnie waga szalkowa. Nie widziałam żeby babcia jej
używała, ale czasem dawała się pobawić dopóki nie zabierałam
się za rozważanie cukru i mąki. Miała wielkie żelazne odważniki,
jak sklepowe. W tamtym czasie tata przywiózł mi z zagranicznej
delegacji fantastyczną plastikową wagę z kompletem odważniczków.
Bardzo długo się nią bawiłam w sklep, a mama używa jej do tej
pory. Bardzo mnie pilnowała bym nie pogubiła tych wyjątkowych
odważniczków. I chyba tyle o spiżarni. Następny był kredens,
starodawny z witryną na cienkie szkło, trzema szufladami i szafkami
na gary i zastawy. Dół nie był ciekawy, za to fantastyczne były
druga i trzecia szuflada ( w pierwszej były sztućce, nieciekawe). W
drugiej były różne sprzęty kuchenne i drobiazgi, cała masa.
Drewniane łyżki, foremki do ciastek, drylownice.. W ostatniej
szmatki, pudełeczka, szpulki po niciach drewniane, koraliki -
pierdołki. Jeżeli chodzi o witrynkę to fajna była jej lewa
część... Z prawej standardowo, szklanki i kubki, małe talerzyki.
Lewa otwierała się tylko na zasuwkę i były tam literatki,
sosjerki, miseczki, a w nich guziki, koraliki, błyskotki, stary
złoty zegarek i laski pachnącej twardej wanilii... W każdym
kubeczku coś się czaiło ciekawego. Na kredensie stały blaszane
puszki z kawą w ziarnach i stary elektryczny młynek z połamaną
brązową pokrywką. No i oczywiście na kredensie stało radio i
leciał zawsze tylko program pierwszy Polskiego Radia, czyli hejnał
o 12.00 i lato z radiem na klarnecie. Stół był wielki i niezwykły
zawsze z ceratą.. Był rozkładany ( do dziś nie wiem jak), miał
w środku dwie wielkie blaszane michy do skubania pierza. Raz tylko
widziałam jak babcia go używała. Fajnie się siedziało pod
stołem, miski wisiały nad głową. Pod ławą można się było
bawić w „psa w budzie”. No i tajemniczy taboret na grubych
nogach, z otwieranym siedziskiem, tam skarby trzymał Dziadek.
Pamiętam, że taboret miał swój zapach coś jak pasta do butów,
chyba nawet tam była, oraz dratwa, szydło nożyce, guziki wojskowe
(metalowe grzybki) i masa innych fajnych rzeczy. U wejścia stała
duża lodówka Silesia. I tak w skrócie o kuchni.. Pamiętam gdzie
kto siedział, miał swoje ulubione miejsca, sztućce i talerze... W
tych miejscach była wytarty wzorek na ceracie...
Kury
Wczoraj wieczorem siedziałam
z bratem na Gadu Gadu i zebrało nam się na wspominki.. Wszystko
zaczęło się od kolacji, na którą byliśmy zaproszeni z Michałem
do mojej teściowej, a której główną postacią była pieczona
gęś. Paweł opowiadał mi o oswojonych kurach u swojej Moniki,
wskakują na kolana i pogdakują. Gdy miałam 6-7 lat i hołubiłam
wszystkie zwierzaki w naszym obejściu. W kulminacyjnym okresie
babcia chowała kury, i kaczki i dziadka z królikami. Nie mięliśmy
wówczas psa, kot szwendał się swoimi drogami i czasem dawał się
podrapać. Od zawsze byłam uświadomiona, iż moi podopieczni lądują
w rosole i potrawkach, natomiast nierzadko do mnie należał wybór
biednego skazańca. Na naszym ogrodzie stał dość spory domek
gospodarczy w wydzieloną zagrodą dla ptactwa i klatką dla
królików, dwupiętrową, oraz sporym M1 dla szczęściarza królika.
Wszystko pod rozłożystym olbrzymim orzechem i kompostownikiem
pełnym gnoju... Królików nie było wiele, zawsze około trzech lub
czterech, do czasu gdy pewien ambitny samiec przegryzł podłogę do
pięterka z samiczkami. Niebawem okróliczyły się sumką czternastu
młodych i dziadek miał problem mieszkaniowy a ja niesamowitą
frajdę. Bawiłam się króliczkami od rana do nocy, każdy z nich
miał swoje imię i dorośli zachodzili w głowę jak można je
spamiętać. Pod orzechem rosła młoda trawka, zawsze młoda, bo
nigdy tam nie chciało nic rosnąć. Budowałam króliczkom, podesty
i rampy żeby mogły bez przeszkód poruszać się między klatkami i
poletkiem. Raz ktoś nie domknął furtki i cała menażeria
wydostała się na ogród, nie pamiętam czy babcia to widziała bo
byłaby chryja, wiem tylko że niełatwo jest dogonić młode
króliki. Ale miało być o kurach. Szczególnie pamiętam dwie
kury... Pewnej nocy do kurnika zakradła się kuna. Babcia miała
wtedy dość młode kurki i jatka była niesamowita. Wiele kur
zostało zagryzionych i dwie okaleczone, nie wiem czy dziadek nie
musiał innych podobijać. Wyniósł dwa zdechlaczki pod jabłonkę
żeby babcia ubiła. Oczywiście wraz z bratem stanęliśmy w obronie
nieszczęśników i zadeklarowaliśmy się je uzdrowić. Dzisiaj
trudno uwierzyć, że nam się udało. Nie pamiętam jaki urazy miał
Popers, bo ja skupiłam się na Ciurku, który miał pogryzioną
szyję, nie mógł wstać, leżał plackiem. Szyjkę mu opatrzyliśmy
i zaczęła się goić jak na psie. Do dzióbka wtykałam mu
cierpliwie pszenicę, ziarenko po ziarenku, cierpliwie. Macałam
potem wole, czy najedzona. Do picia też jej trzeba było łebek
podnosić i nurzać dziobek, piła. Potem zaczęła się
rehabilitacja i nauka chodzenia. Przez dłuższy czas Ciurek wstawał,
robił kilka kółek i padał, pewnie było coś z błędnikiem. Z
czasem szło mu co raz lepiej, dreptał za nami jak pies, miał
dyspensę poruszania się po całym ogrodzie i nawet garażu. Nie
przeszkadzał nikomu, chodziła za dziadkiem i babcią, bo przy nich
zawsze coś do dzioba wpadało, Dziadek nieustannie plewił ogród i
podrzucał glizdy, znalazły się też stonki od babci. Spał w
kurniku, ale nie z resztą kur, tylko w zagrodzie z sianem na niskiej
desce, nie musiał się wdrapywać na grzędy. I nawet dziadek się
nie wkurzał że zasrywa czyste siano :-) I tak kuśtykał za
wszystkimi, był niesamowicie towarzyski jak na kurę. Dożył późnej
starości i nawet nie pamiętam kiedy trafił na rosół o ile w
ogóle, babcia chyba tez nie miała sentymentu go skazać. Ale co
skłoniło mnie to tej opowiastki, no zapach. Paweł mi pisze wczoraj
„Justyna, te kury pachną trawą i łąką” i właśnie
przypomniał mi się zapach piór Ciurka, gdy był tulony podczas
rekonwalescencji. Najlepsze miejsce, w które wtykaliśmy nos było
pomiędzy łopatkami, piórka tam są gładkie i głębokie,
faktycznie pachną. Czym? Nie wiem, piórami, ciepłem, kurą.
Pamiętamy jak pachną kury :-)
Domek
Mieszkaliśmy w pięknym dużym domu, za miastem w dzielnicy domkowej. Domek tato wybudował sam, razem z Dziadkiem na początku lat siedemdziesiątych. Ja po urodzeniu trafiłam od razu na nowe, a Paweł przeżył przeprowadzkę. Oczywiście początków nie pamiętam, tylko nieco ze zdjęć. Mieszkaliśmy po lewej stronie Bobru, rzeki dzielącej nasz miasto. Na ulicy Ciszowskiej, ponoć od rosnących kiedyś cisów, z których ani jeden się nie uchował. Nasz domek był kwadratowy, piętrowy, podpiwniczony. Klasyczny dla swoich lat. Na parterze mieszkała Babcia z Dziadkiem a na piętrze My. Domek miał dużo dużych okien, chropowatą fioletowo - różowo - szarą elewację na bazie żwiru, szerokie schody u wejścia i daszek nad drzwiami. Przed domem rósł olbrzymi piękny , gęsty świerk. Wspaniały, nigdzie takiego do tej pory nie widziałam. Był jeszcze raz tak wysoki jak dom. Miał rozdwojony czub. Gościł sroki i synogarlice przez wiele lat. Parę lat temu został ścięty ze względów bezpieczeństwa i odsłonił pustą, łysą ścianę domu, front nie wyglądał już tak samo... przed domem był ogród kwiatowy. Rosło tam dużo róż, wzdłuż płotu z grubej siatki i obsadzone kołem w środku. Wtedy chyba nie było mody na trawniki, bo zagonki były wypielone i zagrabione. Nie wolno nam było tam włazić. Róże przycinał i rwał dziadek. Robił to jak potrafił, ale i tak pięknie kwitły co roku. Każda inna i pachnąca, było ich wtedy sporo w wazonach w domu. Były też turki, czerwona szałwia, której wyciągało się kwiatki by wyssać nektar, aksamitki pomiędzy kamieniami z granitu, bratki i inne takie wysokie wiotkie ie kolorowe stokroty ogrodowe. Potem przeorganizowano ogród, zdaje się po instalacji gazowej gdy został cały rozryty, posadzono mięciutką trawkę i iglaki. Nasz dom miał 2 balkony i taras. Taras miała babcia od strony ogrodu i był częścią zadaszenia garażu. Teraz stwierdzam, że był mało używany, choć najczęściej. Przede wszystkim była to najłatwiejsza droga do domu (choć nie było schodów i trzeba się było wdrapać na spory murek kosztem obdarcia kolan), dziadek suszył tam w kartonach jabłka i grzyby. Pod balkonem suszyły się kartony z siekanymi pokrzywami dla kur, orzechami włoskimi i cebulą. Wtedy jeszcze nie był znany grill, choć pewnie robiłoby się go na ogrodzie. Na taras wychodzili dorośli na papierosa podczas popasów świątecznych organizowanych przez Babcię. Dom miał ogromny i wysoki wspólny korytarz, którego jedna cała ściana wyłożona była luksferami, które popękały z czasem za sprawą wojsk radzieckich ( opiszę to później). Zawsze wydawało mi się że niemożliwością jest wymiana żarówki w kinkiecie na korytarzu, dopóki nie zobaczyłam jak ojciec to robi i do dziś mam gęsią skórkę...
Każde mieszkanie składało się z trzech pokoi, dwóch dużych i mniejszego ( i tak dużego na dzisiejsze czasy), kuchni, kibelka, łazienki i wielkiego centralnego przedpokoju, który skupiał pomieszczenia wkoło siebie. U nas był pokój stołowy z telewizorem, brązowymi fotelami, tapczanem, ławą i meblami na wysoki połysk a`la Gierek, z ciężkimi szybami. Na podłodze dywan, duży wełniany, bordowy z pięknym wzorem, na który rodzice chyba sporo wydali, bo kochają go do tej pory ( fakt, że dywan nie zna upływu czasu). Kiedyś na ścianach były tłoczone tapety, w odcieniu różu z białym wzorem, ale tu sporo się zmieniało. Tak jak rozkłady mebli, stanowisko z telewizorem zatoczyło chyba wobec pokoju pełne koło. Chęć przemeblowywania mam po rodzicach do dziś. W drugim pokoju była „sypialnia”. Nie taka jak to dziś, łożę i stoliki...niee. Spałam tam z rodzicami, a wczesnym wieczorem z Pawłem dopóki nie przeniósł się na serio do małego pokoju. Był tam również tapczan, segment wysokopołyskowy Gierka, wielka palma, wielki wysokopołyskowy stół na środku i półkotapczan - fenomenalny mebel tamtych czasów. Potem dostałam wymarzone biureczko. Na ścianach były obleśne zmywalne tapety z pomarańczowym wzorem, rewelacja przy dorastających dzieciach, można je było szorować do woli, nawet ze świecówek. Nie pamiętam co było przed półkotapczanem, ale to był rewelacyjny sprzęt. Spory regał, który w swoim wnętrzu chował tapczan jednoosobowy, który to w dzień robił za stoły do nauki, lub nic nie robił.. Nie było by w nim nic ciekawego gdyby nie ceregiele podczas rozkładania. Robił to tylko ojciec, bo reszta nie miała siły i się bała. Zdarzało się, że pod materacem zapadały się nóżki, lub co lepsze w środku nocy opadały blaty stołu z wielkim hukiem, bo zamki puszczały. Po drugiej stronie materaca była spora dziura, i trzeba ją było zatykać poduchami, bo bałam się spać. Przecież tam coś mogło siedzieć! Rodzice spali na tapczanie, przychodzili późno więc nic nie pamiętam. Stał tam tez pod oknem stolik z radiem. Pod tym stołem bawiłam się w dom. W małym pokoju Pawła stały rewelacyjne wysokie obrotowe bordowe fotele, robiliśmy na nich karuzelę, aż do mdłości, oczywiście tapczan, biurko wysokopołyskowe, bardzo stare pianino i szafa dwudrzwiowa.. Więc określenie mały pokój jest względne. Na pianinie nie wolno nam było rzępolić, bo było głośne, Mama mówiła, że to wkurza Babcię, ale chyba sama nie chciała tego słuchać. Się nie dziwię. Łupaliśmy w klawisze do woli jak rodzice byli w pracy.. Babcia się nie skarżyła :-). Pianino było stuletnie Berlińskie Trautwein na mosiężnej płycie, trochę rozstrojone, ale miało moc. Rzeźbiony front i dwa piękne świeczniki, które chyba potem ukręciliśmy... W tym pokoiku był balkon, tez mało używany. Paweł miał po chłopackiemu w pokoju. Słomianka z plakietkami i proporczykami na ścianie i drzwiach, masa modeli papierowych i plastikowy srebrny Sputnik na żyrandolu. Bałam się go bo w nocy wyglądał jak głowa. Czasem mogłam spać u niego w pokoju ale rzadko, od święta. Z czasem nie chciał mnie tam wpuszczać, ale za dnia siedzieliśmy razem i patrzyłam z fotela jak klei modele. Do dziś pamiętam zapach hermolu (coś jak butapren, klej ze składnicy harcerskiej) , wszędzie poprzyklejane zapałki i skrawki tektury. Nawąchaliśmy się wtedy tego i nikt nie myślał że o niebezpieczne. Nawet nam się zapach podobał :-) Czasem pozwalał mi pobuszować po szufladach biurka. Ale najciekawsza była ta pod blatem, bo tam był bałagan. Potem czasem zamykał na klucz, który trzymał na szafie i myślał że nie wiem. Naszą kuchnię już troszkę opisałam, była klasyczna i przytulna, z radiem, zapachami i zawsze kiepskim oświetleniem. Kibelek osobny z szałową importowaną tapetą w bordowe kwiaty, bure kafelki i bordową brokatową klapą i deską, które jak sądzę były zakupem w afekcie dokonanym przez moją mamę. Teraz wiem, że po prostu lubi ten kolor, a wtedy było go mało. Wszystkie dodatki robili czerwone albo brązowe. Kupowałyśmy czerwone. Łazienka był spora, z dużym lustrem, wanną, stojącą białą szafką, stolikiem i małym krzesełkiem sto razy malowanym. W łazience przeważnie było zimno więc było dogrzewane farelką, oczywiście grało radio i pachniało spalonymi włosami jak się uruchamiało farelkę... Kąpaliśmy się z Pawłem razem, do czasu gdy stwierdził że będzie się kąpał w majtkach nie mogłam tego pojąć i od tamtej pory kąpaliśmy się osobno, ku utrapieniu rodziców, bo on się kąpał pierwszy... W przedpokoju było mnóstwo miejsca do zabawy. Można tam było budować tory przeszkód z poduch do foteli, trasy gimnastyczne i baletowe, tory samochodowe i kolejkowe, co się dało. Były tam dwa długie chodniki w paski a potem wykładzina, na ścianach modna sosnowa boazeria, lustro no i bardzo waży - wisiał telefon. W korytarzu odbywały się moje pierwsze próby jazdy na rowerze i wrotkach, ale krótko to trwało, mama była niespokojna :-).
Babci mieszkanie wyglądało podobnie, tylko ściany wymalowane były kolorowym wapnem z wzorkiem z pasty do zębów, tylko w stołowym były tapety. Meble wysoki połysk i tapczany, babcia miała inne bo nie łamały się w pół (lepsze do skakania). U Babci były starsze meble, szafa trzydrzwiowa, stara maszyna na pedał Singer chyba, starutki kredens i stół rozkładany u Dziadka ( dziadkowie spali w osobnych pokojach) i toaletka z ruchomymi lustrami. W łazience mięli największy zlew jaki widziałam do tej pory... W piwnicy było tyle zakamarków, że wymagają osobnego rozdziału. Tak wyglądał nasz domek...